***


Spochmurniały błękity popołudniem styczniowym,
pomarszczyły niebiosa, otuliły świerki.
Srebrnych piór nie zgubiły rozmarzone anioły
zapatrzone i głodne długiej górskiej włóczęgi.

I rozsiadły się cicho u podnóży Grzesia.
Skrzydłem lotnym i śmigłym mącą rześkie powietrze.
Wnet zastanie je wiosna, nim swe oczy nacieszą,
a ja zdążę po cichu namalować je wierszem…

A ja zdążę w ich skrzydlej, bladej, chmurnej huśtawce
uspokoić swe myśli jakimś smutkiem zbełtane.
Swoją duszę nakarmię i uleczę – jak zawsze.
W serce wiary naleję jak w gliniany dzbanek,

w Chochołowskiej zostawię, niech błądzi pośród zmierzchu.
Zapomni i wybaczy, smutek rozrzuci z wierchów.
Jej pięknem urzeczone, pokocha każdą skałę,
znowu… bo… cóż… jak i ona… serce jest doskonałe!