Tresuję słowa

słowa wetknięte w serca kieszenie

tresuję rano skrzywieniem twarzy

czasem zabijam jednym spojrzeniem

nim je zdążę ironią zarazić

kiedy niepewność rodzi zwątpienie

a smutek pod schody podchodzi

łatwiej się wtedy rzuca kamieniem

niż rozgoryczenia łagodzi

strzępy rozmów w plenerze rdzewieją

uśmiech odcięty toporem się słania

umrze zaraz z ostatnią nadzieją

w gaszonym wapnie w stercie gdybania

wkoło rozrzucając krwawe mięso

nakarmią sępy resztką godności

nacieszą oczy wymowną klęską

bez sumienia obedrą do kości

po cóż siać zamęt zbierać domysły

prościej jest usiąść wspólnie przy stole

i z kompromisem wytężyć umysły

niźli w tym piekle gotować smołę