ŁOPIANOWE TAJEMNICE

Autor: 

GRA I RZECZYWISTOŚĆ

Było letnie popołudnie. Pani Agata pracowała w ogrodzie i z nieukrywaną radością spoglądała na małego Marcinka, który bawił się wśród ulubionych zabawek. Jej pogodne myśli przerwało ostre ukłucie.
Kiedy podniosła dłoń, zobaczyła mocno krwawiącą ranę. Sprawczynią zajścia okazała się zardzewiała nakrętka od butelki po napojach. Zdenerwowana pobiegła do domu, zawinęła rękę w papierowy ręcznik i postanowiła pójść do oddalonej o przysłowiowych kilka kroków apteki. Zawołała ośmioletniego syna Filipa, aby zajął się młodszym bratem.
– Właśnie teraz, mamo, gdy jestem tak blisko ukrytych w podziemiach
skarbów?
– Tak, teraz! Zostaw tę głupią grę i idź do ogrodu.
– Ale nudy… – mruknął chłopak i powlókł się ze skwaszoną miną we wskazanym kierunku.
– Gdzie ty nazbierałeś tyle rzepów i liści, koniku? Wiem, to cię boli, ale muszę je powybierać. Jesteś zmęczony i głodny, ale nie martw się, przyniosę świeżej wody i trawy. Pojedziemy daleko, daleko – mówił malec.
Słysząc te słowa, Filip parsknął śmiechem.
– Co ty wygadujesz? On nic nie słyszy, bo jest nieprawdziwy! To zwykły drewniak! Głupia zabawa! – dodał wyniośle. – Swoją drogą, to czemu biegasz z nim wśród tych parszywych chwastów?
– Nieprawda! Nieprawda! – krzyczał Marcin poruszony słowami brata. Mój konik jest prawdziwy! Nazywa się Wicherek i ma prawdziwych przyjaciół. Trochę utyka na jedną nóżkę, bo ma jakieś ch-ch-ch-roboty w jednym kręgu, a chwasty nie są wcale parszywe, tylko tajemnicze i są waleczne jak twoje Ninja.
– Też wymyśliłeś! – bagatelizował Filip.
Sprzeczkę przerwało głośne stukanie. Filip ze zdziwieniem rozglądał się po ogrodzie.
– Nikogo tu nie ma! Może ktoś się schował za którymś drzewem?
Prawda, mówiłeś, że masz przyjaciół. Bawią się w chowanego, tak?
Szuuukam!!!
Obaj chłopcy pobiegli w kierunku stukotu, który nagle ucichł.
– Gdzie oni się schowali?
– Ja wiem! – zawołał Marcin z radością. Tam! – wskazał na wysokie drzewo.
– Nikogo nie widzę – odparł zdziwiony Filip.
– No tam! Patrz!
– Witam, panie doktorze! – zawołam młodszy z braci.
Dzięcioł spojrzał uważnie w dół i zabrał się do swojej pracy.
– I co, powiesz, że on jest nieprawdziwy?
– Tego nie powiem, ale chyba nie ma dla nas czasu.
– Musi nakarmić rodzinę i wyleczyć drzewo z korników – wyjaśniał z powagą Marcin. – Pisklaki są wymogne.
– Ale jesteś mądraliński, chyba pisklęta. Mówi się wymagające, a nie wymogne.
– E e e… zawsze musisz mieć rację? – denerwował się Marcin.
– On wcale ciebie nie lubi. Ubzdurałeś sobie bajkę dla grzecznych dzieci. – Dodał.
– Twoje plastikowe Ninja są nieprawdziwe! – zawołał Marcin głosem bliskim płaczu.
– Dzięcioł znów spojrzał na kłócących się chłopców, zatrzepotał skrzydłami i pospiesznie pofrunął prosto do konika. Stuk, stuk, stuk, stuk! – rozległy się po okolicy uderzenia twardego dzioba.
– Gotowe! – pokręcił łebkiem, pozbierał wyciągnięte robale i pofruną do gniazda.
– Czarodziejski ptak i prawdziwy przyjaciel – westchnął Filip.
– No, widzisz? – podskoczył z radości malec.
– Teraz możemy wyruszyć w bardzo daleką podróż. Siadaj! – zawołał Marcin.–- Za tamtym drzewem, obok strumyka mieszkają tajemnicze baśnie.
Konik zarżał raźnie i uniósł dwóch jeźdźców w krainę, która widniała tuż za potokiem.

PARSZYWA KRAINA
Zatrzymali się przed rozłożystą budowlą, przypominającą zamek warowny z ogromną ilością wieżyczek. Na każdej z nich płonęły fioletowo-różowe pochodnie, a na murach trzymali straż ustawieni w rzędy halabardnicy. Ogromne zielone płyty, podobne do parasoli, poruszały się lekko w różnych kierunkach, tworząc dach, spływający ku ziemi.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Marcin. – Wchodzimy?
Gdy chłopcy uchylili brzeg jednego z parasoli, ich oczom ukazał się rozległy plac okalający budowlę. Wszędzie widniały chropowate rusztowania. Nigdzie nie było żadnej bramy ani otworu umożliwiającego wejście do wnętrza.
– Ciekawe, co jest w środku? – zastanawiał się Filip. – Musimy wdrapać się na dość wysoki parter. Spójrz, tam jest drabina – wskazał na zwisającą ku ziemi łodygę. Trzeba będzie zostawić naszego wierzchowca na dziedzińcu.
– Ojej! – westchnął zmartwiony Marcin.
– Koniki, nawet takie małe jak twój, nie chodzą po drabinach – przekonywał Filip.
– Trudno – zostań tu, Wicherku.
Z trudem przecisnęli się przez szczelinę między gąszczem masywnych rusztowań.
– Nie potknij się o te załamy. Musimy być bardzo ostrożni, żeby nie obudzić drzemiących strażników – szeptał Filip z miną doświadczonego przewodnika.
Po sforsowaniu przeszkód znaleźli się w dziwnym, nieco mrocznym pomieszczeniu, z którego widać było liczne schody wiodące ku górze.
– Łał... – zawołał Filip. Może znajdziemy jakieś lochy, w których ukryto skarby. Tylko nigdzie nie widać zejścia do podziemi.
– Zobacz, tu jest coś w rodzaju zjeżdżalni! – wołał zafascynowany Marcin.
Oojooj!! – wrzasnął malec. – Ktoś chwycił mnie za włosy i próbuje stąd odrzucić. Boję się!
– Nikogo nie ma – uspokajał starszy brat. Poczekaj, mam nożyczki do papieru, wytniemy kosmyk i będzie po sprawie.
Gdy pierścień jasnych włosów wolno opadał ku dołowi, pomieszczenie ogarnęła dziwna jasność. Wielki szum pomieszany z rżeniem konika zdawał się rozsadzać uszy Filipa. Budowla zakołysała się jak okręt na wzburzonym morzu. Zachybotały ściany; na posadzkę wyskoczyły potężne powietrzne fale, zmiatając wszystko, co napotkały na drodze. Niby drobny listek uniosły chłopca w górę, by za moment opaść z łomotem w dół. Gdy kolejna fala uniosła go w górę, zobaczył dom, trawnik i kolegę biegnącego ulicą. Nim zdążył krzyknąć, złowroga fala runęła, rzucając go w nieznaną przepaść. Potem nastała cisza, w której błądził jęk przeraźliwy, aby w końcu dotrzeć do jego uszu. Oszołomiony chłopiec poczuł bezwładność ciała. Próbował podnieść ołowiane powieki, aby uwolnić się z koszmaru. Trzeba wstać – mruknął do siebie. Wilgotna posadzka skutecznie podrywała stopy, naigrawając się z jego doświadczeń zdobytych w grach komputerowych. Z trudem dobrnął do schodów. Kiedy usiadł wreszcie na pierwszym stopniu, zobaczył mglistą postać pochyloną nad rozsypanymi puzzlami.
– Jestem jednym z nich – pomyślał. – Tylko którym? Co ja tu robię? Może to jakaś zbójecka jaskinia? Obraz, który próbował poskładać w myślach, był rodzajem kalejdoskopu. Przez moment zobaczył pejzaż zalany słońcem z kryształowym wodospadem spadającym do jeziora, w którym baraszkowały delfiny. Nim zdążył pomyśleć: – Jak tu pięknie! – Tuż nad sobą zobaczył ogromnego potwora. Z jego głowy wyrastały długie, lejowate rogi, którymi sięgał po dżdżownicę. – Zaraz zabierze się za mnie – myślał z przerażeniem. Daremnie zamykał oczy, żeby niczego nie widzieć. Nic nie pomogło. Uciekać, uciekać! – podpowiadały myśli. Resztkami sił ruszył przed siebie, ale złośliwa posadzka znów umknęła spod stóp, stawała się przeszkodą niemożliwą do pokonania. Przewracał się co kilka kroków, aż pogodzony z bezsilnością upadł bezmyślnie odrętwiały.
– Parszywe miejsce! – krzyknął. Parszywe! Parszywe! Parszywa Kraina!
Po pewnym czasie poczuł na czole dotyk czyjejś dłoni.
– Nie bój się – mówił spokojny głos. To ja, twoja pamięć. Nie możesz uciekać, trzeba odszukać twojego braciszka.
Chłopiec usiadł spokojnie, i co dziwne, nie czuł żadnych obrażeń. Tak, przypomniał sobie: – On wpadł do tego leja, który nazwał zjeżdżalnią.
– Maaarcin! Maaarcin! – wołał z całych sił.
Powracające echo błądziło po korytarzach, odbijając o ściany krzyk nawoływań.
Spojrzał w otwór wiodący w dół i zauważył, że rzeczywiście przypomina ogrodową zjeżdżalnię. Tam wpadł jego brat. Muszę go znaleźć.
Chwilę później znalazł się w dość obszernym pomieszczeniu przypominającym coś w rodzaju kuchni i spiżarni. Na półkach i podłodze porozstawiane były pękate naczynia podobne do plastikowych butelek z wodą mineralną. Nad jednym z nich pochylał się szpakowaty pan, który tak był zajęty odliczaniem kropelek jakiejś mikstury, że nie zwrócił uwagi na pojawienie się Filipa. W kącie na pieńku siedział Marcin, zamaszyście tłukąc coś w moździerzu. Na widok Filipa zerwał się z miejsca i podbiegł do brata.
– Dobrze, że jesteś! Wiedziałem, że przyjdziesz!!! – zawołał radośnie.
Dopiero teraz nieznajomy skierował wzrok w kierunku chłopców.
– Witam w skromnych progach poszukiwacza skarbów. Jestem Anzelm, a ty Filip, jeśli się nie mylę. Dobrze trafiłeś, bo dziś mam mniej pracy niż zwykle; twój brat pomagał mi, dzielnie krusząc minerały.
Zaskoczony obrotem spraw Filip milczał jak zaklęty. Stada dziwnych myśli biegały tam i z powrotem, nie dając się zidentyfikować.

FLORA
Do pomieszczenia weszła postać w barwnej opończy.
– Przyniosłam wodę – powiedziała, stawiając pojemnik na drewnianym blacie.
– No, jesteś wreszcie, Flo… – ucieszył się pan Anzelm. – Mamy gości – wskazał na przybyszów. Chcę pokazać im naszą Parszywą Krainę.
Filip poczuł się głupio, słysząc słowa Anzelna.
– Przepraszam – wyszeptał, spuszczając głowę.
Już dobrze – odezwał się tamten, uśmiechając się pod wąsem.
– Flo, – zwrócił się do przybyłej – czy możesz oprowadzić ich po okolicy? Są poszukiwaczami skarbów.
– Pewnie! – odpowiedział Flora. – Pierwej jednak chcę się przekonać, co o nich wiedzą.
Powiało ciepłym wiatrem, gdy zdejmując kolorową pelerynę, która z szelestem rozwiała się po kątach, skinieniem głowy zaprosiła na wyprawę po okolicy.
Dzieci ze zdumieniem spostrzegły, że wygląda jak jakaś kosmitka.
Chyba domyśliła się ich zdziwienia, bo gdy uniosła głowę, spod szeleszczącego kapelusza z różnokształtnych liści, ukazała się jej uśmiechnięta twarz, a w oczach zajaśniały barwne pejzaże.
Stali zaczarowani widokiem gigantycznych gór ubranych w zielone, obszerne płaszcze lasów. Z hukiem spadający wodospad rozlewał się pod progiem zapory wodnej, aby dalej płynąc przed siebie bystrym nurtem. Na jednym z brzegów rozciągała się szeroka polana z licznymi zagajnikami. Wśród dzikich krzewów ptaki budowały gniazda, kolorowe motyle siadały na ramionach pokrzyw, które wspominały czas swojej różnorakiej przydatności. Tatarek, dzika róża i głóg też miały swoje opowieści.
Nagle przed oczami chłopców ukazała się rozległa fioletowo-różowa plantacja.

ŁOPIANOWE TAJEMNICE
– To chyba plantacja ziemniaków – szepnął Filip.
– Nie, Filipie! – powiedziała Flora, podając mu maleńką latarenkę.
– Łopian! – zawołał Marcin.
– Gdzie można spotkać rzepy? – pytała dalej.
– Przy butach i plecakach – zgadywali na przemian.
– W kosmicznych pojazdach i skafandrach – dodał Filip.
Jeśli mi powiecie, kto pierwszy w praktyce zastosował rzepy, poproszę pana od przyrody, żeby wpisał wam szóstki. I przekażę również, że może z was być dumny.
– Łopian!!! zawołali chłopcy.
Zabawę przerwał pan Anzelm. – Przyniosłem wam kolejną tajemnice łopianu – powiedział z uśmiechem. Spróbujcie, jak smakują łopianowe frytki. A to jest prezent dla waszej mamy – oświadczył, podając im maleńką butelkę, którą zaopatrzył w ulotkę i włożył do pudełka.
– Dziękujemy! Tajemnicze skarby przyrody, prawda? – powiedział Filip.
– Tak, jest ich wiele. Niektóre straciły pierwotne zastosowanie, ale to już ona inna opowiastka – oznajmił z uśmiechem Anzelm.
Drogę powrotną pokonali bez przeszkód.
– Dobrze, że jesteście, przygotowałam kolację! – przywitała chłopców Agata.
– Mamo, ja nie jestem głodny! – odezwał się Filip.
– Ja też nie – dodał Marcin.
– Przestańcie marudzić! – nalegała.
– Jedliśmy łopianowe frytki.
– Objedliście sąsiadów? – pytała ze zdziwieniem matka.
– Można tak powiedzieć… – odezwał się z tajemniczą miną
Filip.
– Można powiedzieć…nie znam przepisu na taki pomysł kulinarny? – żartowała mama.
Nagle dostrzegła, że na stole są dwa identyczne pudełka z lekami.
Jedno przyniosłam z apteki, skąd drugie? – zastanawiała się przez chwilę.
Przyglądając się im, dostrzegła, że na jednym widniał napis: Łopianowy upominek!
– Dziwne… – myślała Agata.