Sen

Autor: 

SEN

Bywają różne sny. Jedne, niewiele znaczące, trwają tylko dopóty, dopóki nie otworzymy powiek. Odfruwają wtedy jak spłoszone ptaki pozostawiając po sobie przez chwilę jakieś ulotne wrażenie. Inne budzą nas w nocy i rozwiewają nadzieję na ponowne zaśnięcie. Po przebudzeniu przysparzają nam tematów do rozmów i dzielenia się opowieściami o koszmarach ostatniej nocy. Zdarzają się jeszcze takie, których się nie zapomina, i nawet po latach są niezwykle realne.

We śnie, właśnie z rodzaju tych ostatnich, znalazłam się w ogromnej sali. Była umeblowana niezwykle ascetycznie, i gdyby nie jej rozmiary, pomyślałabym, że jest to cela zakonna. W centralnym jej punkcie stał stół wielkich rozmiarów. Całe pomieszczenie spowijało słabe przymglone światło, sprawiające, że wszystko wewnątrz wydawało się jeszcze większe i tworzyło trochę groźny nastrój. Przedmioty rzucały na ściany karykaturalne cienie. Całą salę oglądałam jak gdyby okiem kamery przesuwającej się po jej wnętrzu. Wokół stołu siedziało wielu sędziwych mężczyzn, dziwnie do siebie podobnych. Ubrani byli w szaty przypominające zakonne habity. Ich twarze okalały brody. Niektórzy mieli kaptury nasunięte do połowy głowy a niektórzy opuścili je na plecy. Na twarze wszystkich postaci padało światło i mogłam w nich wyczytać zatroskanie i smutek. Mężczyźni pochylali się nad ogromną mapą zaścielającą cały stół.
Odniosłam wrażenie, że znalazłam się wśród tych dziwnych ludzi, na tym dziwnym zebraniu, już po jakimś czasie jego trwania. Żaden ze starców nie zwracał na mnie uwagi. Mogłam chodzić niepostrzeżenie wokół stołu i zaglądać przez ich ramiona. Zorientowałam się, że mają przed sobą mapę wszechświata. Uwagę ich przykuwała wyjątkowo znana mi galaktyka. Dyskutowali ze sobą o przyszłych losach jednej z wielu miliardów planet. Wskazywali jeden z układów słonecznych na obrzeżach tej galaktyki.
Głos zabrał jeden z „mnichów”:
- Nie wiem jak to się mogło stać, że materiał genetyczny, jaki zostawiliśmy na Ziemi rozwinął się inaczej, niż planowaliśmy. Ludzie, którzy mieli zaludnić tę planetę powinni być łagodni, szanować siebie nawzajem, żyć w zgodzie z naturą i cieszyć się wszystkim, co dzięki nam posiadają. Tyle piękna ich otacza. Nie mam pojęcia skąd wzięły się u nich takie cechy jak: agresja, żądza władzy, zachłanność, zawiść, chęć dominacji.
- Nawet przykazania, które im zostawiliśmy zaczęli po jakimś czasie ignorować i żyć według własnych zasad. Czyżby promieniowanie kosmiczne nasiliło się w pewnym okresie powyżej normy i zmutowało ich DNA? – zastanawiał się drugi.
- Stanowczo zbyt rzadko kontrolowaliśmy ten rejon wszechświata. Już trzy tysiące lat ziemskiego czasu temu strażnicy sygnalizowali, że należy udać się na Ziemię, aby pobrać materiał do badań. Niestety, dopiero od tysiąca lat nasi wysłańcy zaczęli dokonywać wypraw badawczych na Ziemię. To karygodne, że pozostawiliśmy rozwój Ziemian im samym i przypadkowi – z wyrzutem zauważył najstarszy „mnich” - no i niestety wyniki badań są alarmujące. Ta planeta nieuchronnie dąży do samozagłady!
- Każde kolejne posunięcie ludzi pojmowane przez nich jako rozwój, jest gorsze od poprzedniego. Nie rozumieją, że zawężają swoją przestrzeń, pomniejszają ziemskie zasoby i jeszcze kilka pokoleń, a wyginą!
Jeden ze starców zaproponował, aby podjąć jakąś decyzję, biorąc pod uwagę, że jest to planeta jedna z wielu, jakie mają pod swym nadzorem.
- Nie wiem, czy nie warto byłoby zostawić ludzkość samej sobie i nie tracić czasu na naprawianie wszystkiego.
- Moglibyśmy zniszczyć tę planetę całkowicie jednym wybuchem i byłoby po problemie. Ta ludzka zaraza może rozprzestrzenić się z czasem na cały wszechświat! Przecież Ziemianie posunęli się już dość daleko w wyprawach kosmicznych. Jeszcze trochę, a dotrą na inne planety o znacznie niższym poziomie rozwoju i zechcą się tam osiedlić!
- Ja myślę, że nie wszystko stracone, gdyż z ostatnich obserwacji wynika, że potomkowie jednego z wysłanych przez nas na Ziemię Niebian mają same pozytywne cechy. Nie możemy pozwolić, aby zginęło tylu naszych potomków. Co więcej, niektórzy z nich budzą respekt i cieszą się szacunkiem nawet u tych zdegenerowanych osobników.
- Jest jednak mały problem. Jak wyniszczyć tych złych nie czyniąc krzywdy tym, których chcemy uratować? – roztropnie zauważył jeden z uczestników zebrania.
Zapadła długa cisza. Widziałam jak mężczyznom marszczą się czoła i nieomal słychać było myśli krążące w powietrzu. Odnosiłam wrażenie, że oto ważą się moje losy. Było mi wstyd za zdecydowaną większość ludzkości. Chciałam tłumaczyć się za wszystkich. Chciałam ich przekonać że każdy, choćby najgorszy człowiek ma w sobie coś pozytywnego, a powodem jego złego charakteru nie zawsze jest on sam. Nie mogłam jednak otworzyć ust i wydać z siebie głosu. Nawet moich gestów nikt nie widział.
- Chyba moglibyśmy zgromadzić wszystkich dobrych ludzi na jednym z kontynentów – zaproponował najstarszy z zebranych - Najlepsza będzie Australia, można osłonić ją kopułą magnetyczną, a resztę zniszczyć. Mamy przecież środki zagłady ludzi nie niszczące zwierząt i roślin. Po odpowiednim czasie wyłączymy osłonę magnetyczną i pomału wszystko wróci do normy. Do normy przez nas ustalonej.
- A w jaki sposób powiadomimy wybrańców, że w odpowiednim czasie mają się udać w wybrane przez nas miejsce?
- Oni wszyscy już wiedzą. Właśnie dzisiejszej nocy śni się im taki sam sen.

Obudziłam się nagle i usiadłam przerażona na łóżku. Byłam przekonana, że spotkało mnie coś niezwykłego. Zobaczyłam stojące w drzwiach naszej małżeńskiej sypialni wyrwane ze snu moje córki. Popatrzyłyśmy na siebie i nie musiałyśmy nic mówić. Każda z nas wiedziała, że śnił nam się taki sam sen.
Za chwilę jednak na naszych twarzach odmalowało się przerażenie. Jak na komendę wszystkie spojrzałyśmy na prawą stronę naszego łóżka, gdzie mój mąż a ich ojciec spał słodko pochrapując cicho…