Celtycka urna
starszej, niż wszystkie lasy, dźwigane na plecach.
Dla niej, ognie nocami na bagnach roznieca
i błądzące po kępach ciche głosy łowi.
Dziś pozbyła się miotu. Pośród zwiędłych liści,
urna w słońcu - lecz ciągle okryta jej potem,
pogubione kropelki sypią iskry złote
- zapleciony naszyjnik celtyckiej księżniczki.
Stoi, wolno szarzejąc, gładka jak grot włóczni.
Gdy mieszkała pod dębem, chłonęła tę ziemię
wśród ponurych torfowisk, pod płaskim kamieniem,
Wielka Matka śpiewała o wieczorach smutnych.
Wzdychał dąb zakochany, który teraz drzemie,
leśne klany słuchały. W owe w ciemne noce,
przechodziły zwierzęta przez gęste paprocie.
Z ornamentu wychodził niedźwiedź, wąż i jeleń.
Smukłe sosny mierzyły do tarczy księżyca,
jak bojowe oszczepy i miecze brązowe.
Ale wódz nie zawoła , echo nie odpowie,
nie powróży z krwi jeńców, jak każe obyczaj.
Już uciekło, Złe Oko, w gąszcz wilczej jagody.
Tylko pień schorowany, schylił cielsko głuche,
potarł korą o menhir swym bezpłodnym brzuchem,
jednak żadnej legendy nigdy nie urodzi.
Runy zaklęć wyblakną. Nie postraszy magią,
obnażona w gablocie pustego muzeum,
ożywiana na wiosnę upartą nadzieją,
że znów gaje zaszumią i zakwitnie jabłoń.