Styks
Styks
To nie ten czas, choć już pora,
jeszcze za wcześnie i już za póżno.
Myśl do wybiegów też nieskora,
niechętna do tworzeń na próżno.
A i ręka zmęczona opada,
do działań bez serca zniechęcona.
Pod głową ciężką się układa,
w ospałość się nuża by skonać.
I wiersze odleciały cicho,
bez słowa i bez wiernych rymów.
Jak leśne przycupnęły licho,
za piecem w przyzbie, pełnej dymów.
I cisza otuliła zewsząd,
rozbiegane z niesfornością myśli.
Tą z brzegu złapię pierwszą,
niech mi się ostatnia przyśni.
Bez znaczenia
rozdaję twarz deszczom
gdzie można prześledzić upadek słońca
równie żywą przypowieść o życiu
które postradało zmysły
na rzecz usłużnej nadziei
nic nie warte sny zamaluję światłem
z końca tunelu pędzlem lub słowem
przepadły w pogoni za sensem
czy mogę liczyć na cokolwiek
co nie posłuży niczemu
to jak wybrać liść z miliona
i obarczyć winą za wszystkie
co byś nie powiedział zarośnie
a zmierzch jak ziemia równie obcy
w nieludzkim pożądaniu
To co zostało
Ktoś na ciebie czeka światłem w bladym oknie
które pośród cichej nocy cicho w deszczu moknie
słuchając liści szeptów uroczych w przesłaniach
których już żaden czas nie zaskoczy i nie wzbrania
szarością malować po kolorowych rozczarowaniach.
I nigdy już cię nie zaniesie myśl niesforna i przekorna
na słońc bieguny i wiatrów wygięte cięciwy
nie urodzą fali piennej co uderza w brzeg niezborna
I niknie w piachu niczym w ciszy krzyk nieżywy
niepewnym czy omamem był czy głosem prawdziwym
Warkoczem splecionym ze zboża łanów i wspomnień
z tego co najcichsze z krzykiem biegło do mnie
w przebłyskach burz nieokiełznanych chwil błotnych ulotnych
z diamentem w dłoni zaklętej w pocałunkach stukrotnych
usiąść mi przy oknie przy świecy przy myślach markotnych.
Bezosobowo
nie przesłyszałaś się mam nowotwór
to jak zobaczyć ciszę niedookreśloną
bez makijażu i opisu
w dowolnym przekładzie na języki zmysłów
gdzie włożyć ręce kieszenie za płytkie
napoczęte nie wiadomo zjeść czy wypluć
leczyć lub zbawić którąś z chwil
proponują nadzieję ponoć leczy przez dotyk
połączenie wyobraźni i dobrej woli
jak ślimak we wnętrzu dopominam się siebie
wciąż taki sam naiwny stosunek
do rzeczy mniej oczywistych
nie ma końca są tylko zapomniane sny
i ludzie wciąż tacy bezradni
Bez echa
przyzwyczaiłem się do deszczu
westchnieniem gasną chmury
samotność jak most nad wodą
godzi sen i czuwanie
tyle zamków zarosło piaskiem
nie zliczyć gwiazd w pożółkłej trawie
myśli które poległy od ciągłej pewności
światło wije się przekracza
bez cienia jestem tylko marzeniem
dłońmi które jak gliniane dzbany
gromadzą pragnienia i czułość
gdzie stanę już milczę
żadnym słowem nie pomnożę sensu
jakbym łapał do siatki motyle
ułamki tęczy zaplątane w ciszę
Wiersze i gwiazdy
przez wzgląd na nadzieję liczę myśli
niebu modlitwę ustami z piołunu
wąsami dzikiego wina wplecionymi w zachód
morzu sny wraki statków
zachłysnęły się życiem i wiatrem
muszlę z rogatą naturą
kryształkami soli i szeptów
chwili w bezruchu utknęła
między ścianą lasu a ciszą
rzeka wyrzuciła na brzeg
parę dłoni zaplątaną w przeszłość
sobie pamięć co zmienia się
w dowolny przekład smutku
przegląda w chmurach jak lato
przemywa oczy deszczem
PARASOL...
Ciemne chmury
zawisły nad miastem
deszcz padał bez przerwy
powiedział żegnaj
i dał jej parasol
lecz tego dnia nie był
jej potrzebny
bo przecież parasol
nie uchroni od łez...
Barbara Szuraj
inspiracja: wiersz J.Kofty
Malowane chwile
zaczarowany fotelik w starej kawiarence
namaluje cię z nimfą w obrazie
jak w ogrodach na dwie ręce
gracie sonaty w ekstazie
na harfach gdy kwitną papugi
A butle wina omszałe
pazie roznoszą jak sługi
pojące sny oszalałe
po których świt się mieni
obietnic malowanych
barwami pełnych cieni
romansów pochowanych
w zaczarowany fotelik w starej kawiarence
nie usiądę już chyba
już chyba nigdy więcej
Raz jeszcze
opowiadała matka
gdy umiała jeszcze mówić bez słów
snuć ścieżkę z palców po mojej twarzy
przemieszany z kamieniem napinam mięśnie
nie stoczę serca pod łapska czasu
garścią pyłu i żalu
deszcz wypłucze noc zejdą się chmury
na polany gdzie wiatry toczą głazy z niebytu
umiem już żegnać słowa
bez szansy na domniemanie
ludzi co budzą ptaki uniesieniem ramion
sen bez początku i końcem jak dziób łodzi
zaryty w bezkres
Tak łatwo wybaczać
Tak łatwo wybaczać
Tyś mnie obudziła nagle z zamyślenia,
choć jeszcze noc świtem nie dnieje.
Czy cień twój ujrzałem czy oczu błyszczenia?
Czy ty to gdzieś w dali jaśniejesz?
Uśmiechem pani, we mnie, budzisz niepokoje.
I oczy, masz takie zielone.
Lecz płonnych nadziei, w nich szukać się boję,
lub że w twych oczach, utonę.
A ty beztrosko, o pani, bawisz się w teatry.
Wpędzając mnie wciąż w niepokoje,
gdy z zazdrością patrzę, jak niesforne wiatry
twoje włosy pieszczą, jak swoje.
Teraz śnisz romanse, na moim ramieniu.
bym ufności twoje ochraniał.
I po przeżroczystym księżyca promieniu,
powrotów do siebie nie wzbraniał.
- « pierwsza
- ‹ poprzednia
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- 8
- 9
- …
- następna ›
- ostatnia »