przypowieść
czas wiewiórek i dębów
przykryte wietrzną czerwienią
obsuwa się w cień
ze zgiełku wyrosła topola
słyszę bolą
z chłodu splecione dłonie
chmury za namową deszczu
w bezgłosie toną
słowa tylko z oddali
echo drapie jak kot
powój ścisnął za mocno
uległy kamienie i szepty
ranek co uporał się z nocą
ukrył wzruszenie
Nadejdzie taki dzień.
Och życie moje
wciąż kołem się toczy
raz słońce ,raz wiatr
to nagle piaskiem w oczy.
Twardo stajesz na nogach
trud życia dźwigać trzeba
cierpliwie gromadzisz siły
kiedy taka jest wola nieba.
Nadejdzie taki dzień
zobaczysz światło w zenicie
zapomnisz o troskach cierpieniu
miłość czeka w lazurach błękicie.
cichość
podzieliłem się snami i wodą
co zmoczyła włosy wierzbom
wyrosłym na brzegu dobrym słowem
zamieniłem oczy na grząskie myśli
ukryte w czerwieni liści
ścieżki i twarz za owalem dłoni
jak jesień doleję deszczu wiecznym piórom
sercu natręctw które nocą
jak spóźniony przechodzeń
wystukało na chodniku swoje imię
w obietnicy zamilkły echa
na drzewach uplotły gniazda z wiatru
Koniec (śledztwa)
Gdy dam ci coś bezinteresownie,
przestań się odzywać do mnie,
powiedz jak bardzo zawiodłem
i jak zawieść bardziej mogłem,
kiedy ponoć tobą sterowałem,
gdy o twą uwagę żebrałem,
to było z mej strony podłe,
gdy się z tobą spotykałem,
wymówek nie wymyślałem,
to takie chamskie i szorstkie.
Żaden ze mnie damski bokser
i w tym chyba tkwi problem,
bo gdy dawałem ci wolną wolę,
ty zarzucałaś mi kontrolę,
chyba już samotność wolę,
od pytań bez odpowiedzi,
już dłużej słuchać nie mogę,
że jestem tym co ciebie śledzi.
To już (koniec)
To już definitywny,
tego związku koniec,
jeśli świat jest dziwny,
złap mnie za dłonie,
będę taki naiwny,
tańcząc tango w Barcelonie.
To ostatni etap w peletonie,
zanim ta meta spłonie,
utrwali papier detal,
stępi się miecza metal,
już nie pomoże Dedal.
Ten wieczór jest nasz,
więc na sam koniec,
złap mnie za dłonie,
razem z tobą będę leciał,
czując się jak duży dzieciak,
nim ogłoszę nowy na miłość przetarg.
oddalenie
gubię anioła w kałużach
brodzą oczy wysiłek
aby zobaczyć swoje plecy
garbaty los
im dalej pomyślę wieczór
spowiadam w konfesjonale
chociaż milczenie nie jest pokutą
patrzę na świat z determinacją
słyszę jak bezwietrznie
liście w rumieńcach spazmem wiatru
ojciec znowu poszedł i zapomniał
kogo jeszcze spotkam na ścieżce
węższej od myśli
neurastenie
noc gryzie ramię nie mogę odpocząć
z trzewi opasłej pamięci wypadają słowa
skradzione rozmowy na ustach pyłki
z łąk co pod sobą w beztroskim wzburzeniu
miarą jaskrów wytyczają ścieżki
południe grzeje plecy w kucharskiej czapce
odgrzewam światło gdy księżyc zostawił
pysk bezzębnej szalupy przywitał rozbitek
na dnie pustej szklanki okupionej skargą
stary chociaż w czasie aktywa i dach
już przeciekł podszyty deszczem sprostam
ciśnienie ulic na brzeg wyrzuci wyliniałe słońce
kamienie wyjęte z butów daremną przestrogę
sekrety
przekwitają cienie lip
nagietki w czerwonym zaczynie
pnie się chłód jak słowa
czym dalej się łudzić
o krok od wspomnień
w pelerynie z dmuchawców
zaglądam w oczy już ciemnieją
wypalone przez słońce i niemoc
pozuję na morze z bezkresem
porzucony przez czas
śledzę losy osieroconych myśli
drzew odartych z wiatru
- « pierwsza
- ‹ poprzednia
- …
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- 8
- 9
- 10
- …
- następna ›
- ostatnia »