Czeremcha albo Kocanka z nad Orlanki .
Takie piękne dwa motyle . Niby trwają ledwie chwile dwie - nie . Zanurzone w źródle cienia piękne dusze . Smak istnienia niebywały - jakże różny a wspaniały . I w Valletcie się spotkały . Łąka inna niż te znane - nadal nic nie obiecane . A pulsuje absolutnie i ten wiatr ośmiela dłonie . Nie wątpiłam że tak jest i że takie niebo jest na osi czasu akurat w środku lasu . Usta przemówiły tkliwie trzy wyrazy - niemożliwie . Cała jesteś nietypowa taka cisza - rozbryzgowa . Nic sobie nie wymyśliłam - kiedyś także taką byłam . I tak o tym zapomniałam bo ze smutkiem pochowałam - opłakałam . I to miejsce na tej plaży owszem również mi się marzy niczym w strofach Jesienina . Pachnie czeremcha - świeci srebrzyście jak te trzy słowa . No oczywiście .
Obiema rękoma
dobrze byłoby zamyślić obrazami zamiast
powietrza określić z oddechem nachylenie dłoni
bieg rzeki strącić w przepaść zakątek z obrusów
mgieł i zaplątanych pragnień gotowych kiełkować
od tego są słowa cień bramy pod nogami
nieba argonauci karmią zaczynem gwiazd
światło wyschło oplotło drzewa bardziej
zielone od myśli dojrzewają nocą
za dużo mówię między słowami bez
tajemnicy złapię chociaż kroplę nawet z piasku
odlaną z deszczu z defektem widzenia
dom w zakolu prowadzi ścieżką wprost w morze
Będzie
powietrze coraz szersze rozpycham niebo
wycięte z kadrów ramiona ze spiczastą anoreksją
wynoszę ponad tylko słowa chociaż miałem już
podać dłoń
skóra porosła drzewa w kolejnym domu
światło wypadło z ram modli się za mnie
gdybym nie zdążył uwierzyć w drogę
przeszkloną piaskiem
z dnia na dzień spadł deszcz
zmienił się tylko uśmiech percepcja dotyku
o którym nie rozmawiam przez sen
wg. słów sąsiadki słyszała tylko poszum
jakby morze wypełniło usta
Nieopisanie
większość czasu śpię budzą mnie
światła czyjeś ręce nie wstaję
widzę jak patrzy wiosna codziennie
przemywam oczy w jej myślach
odróżniam ciszę drzew i rzeki
przenosi mnie na brzegi ust
miejsce po dotyku i piasku
który zostawił wiatr
wygnany z serca
czuję smak nieba zagryzam
chlebem i solą gdy słońce
otwiera okna ptakom spróbuję
się obudzić z mgieł i cieni
zaciśniętych w dłoni
Czymkolwiek
wybór fal rozbijanych o usta
drzewa dają cień zimą szepczą nocą
przychodzisz z grymasem kopię stertę liści
nie zmienię nieba w przytulną altanę
deszcz był moment wyrósł w ogrodzie
mgła stanęła między chwilami
przełykam ślinę zakopię słowa
w kolorowych doniczkach mów do mnie
gdy odwrócę się przyłóż usta do szyby
lub najbliższej gwiazdy
Zapomniałem
obiecałem będę ostoją cienia
przydrożnym drogowskazem w skórze drzewa
przecieka bliższa ciału i myślom na wskroś
w przybliżonym czasie droga
zapchana z wystawami zachcianek
mydeł z lawendowym posmakiem
zmywa z twarzy zapał i większość mrugnięć
nazwę chwilę imieniem noc w tramwaju
rekwizyt z dzwonkiem i deszcz
sen na jawie
Bez własnego zdania
tyle jest mnie ile zimy
gdy mruży oczy słowa milkną
nawet we śnie fale
zabierają z piasku połamane muszle
mniejszy o ułamki światła
wycieram z dłoni resztki dżdżu
przypisane chwile stoją za szkłem
przełamane w kolorze motyle
nie wiem czy wiatr klęka
przy drzwiach znalazłem klucz
otwieram okna jak oczy na ciszę
Opiekun
sen chroni podmuchem wiatru
wyczułem zapach ziemiopłodu jak mysz
ukrywam w sierści życie
dotykiem uczynić atut
z trawą przy samej ziemi
mój kolor przetrwa gdy noc
przetoczy się chłodem po twarzy
czuję jak myślą drzewa
zbyt wolno abym zapamiętał
gdy przyjdę nic nie mów
słowa tylko płoszą światło
Z powietrza
*
jeden dzień to mało
aby zrozumieć
ale co mi szkodzi
wsłuchać się w ciszę
która podchodzi pod stopy
zarzewiem słońca
*
dawno nikt nie kołysał
moich ust
wiatr spłoszył światło
i ptaki które chciały przysiąść
na gałęzi z piasku
*
poznałem już swój dotyk
ślady i oczy z tęczówkami wiosny
przede mną wydmy
i morze gdzie topię wszystkie słowa
o sensie
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- 8
- 9
- …
- następna ›
- ostatnia »