Okruchy czasu

Autor: 

Okruchy czasu

Zapomniałam jak się liczy. Gdybym to sobie przypomniała, umiałabym policzyć te wszystkie monotonne godziny, dni, tygodnie… Ile minęło czasu? Ile jeszcze mam czasu?

Mój czas odmierza szum respiratora. Mój ból i żal odmierzają łzy kroplówki opłakującej mój beznadziejny stan. Noc i dzień to pojęcia zgoła abstrakcyjne. Czasami słyszę głosy, które do mnie mówią. Przekonują mnie, dlaczego powinnam wrócić do ich świata. Coś mi czasami czytają, opowiadają swoje ostatnie, jakże zajmujące przeżycia, jakieś nowinki z życia znajomych, z życia publicznego. Informują mnie o pogodzie, jakby to mnie miało w jakikolwiek sposób obchodzić. Często czuję dotyk obcych dłoni. Nie znoszę tego. Jak mam dać wszystkim do zrozumienia, żeby mnie nie dotykali? Burzy to mój spokój i rozbija skorupę, którą oddzieliłam się od wszystkich. Czekam tylko na jeden dotyk, na dotyk dłoni Wojtka, na jego wyjaśnienia, na prośbę o wybaczenie. To byłby dobry powód do powrotu. Jedyny powód. Jak długo mam czekać?
Nie umiem liczyć, ale chyba umiałam. Tak, pamiętam. Liczyłam tabletki. Przy czterdziestej uznałam, że chyba wystarczy. Próby przypomnienia sobie czegokolwiek innego sprawiają mi ból. Tak wielki, że natychmiast rezygnuję z wysiłku. Chyba przedtem nic nie istniało. Czy była jakaś przeszłość?
Wczoraj ktoś obok mnie powiedział, że jest nikła szansa, abym wybudziła się ze śpiączki. Do kogo ten ktoś mówił? Nie wiem. Dajcie mi wszyscy trochę czasu. Proszę. Pozbieram swoje rozsypane kawałki pamięci. To wyjątkowo trudna układanka. Puzzle z miliardem elementów. A jest we wszechświecie wiele czasu. Dajcie mi go trochę. Niech wszyscy cierpliwie czekają. Ja też czekam. Posklejam wszystko ciepłem dłoni Wojtka. Może doczekam się jego prośby:
- No, maleńka, otwórz oczy! Już dzień. Chyba znów zaspałaś i szef będzie wściekły.
Pewnie nie od razy, ale wróciłabym z tej otchłani zawieszonego czasu.

Znów jakieś wieści.
- Chyba niebawem przestaniesz być mężatką. Uwolnisz się od tego drania. Sąd chyba niestety przychyli się do jego pozwu, bo skoro ty nie rokujesz nadziei? Bywa z tą swoją „wydrą” oficjalnie w towarzystwie. Dowcipkuje, że nigdy nie lubił warzyw. Chyba miał na myśli ciebie, bydlak jeden. Żeby się udławił pietruszką. Pa, kochanie wpadnę jutro. Pewnie i tak nic do ciebie nic nie dociera, ale przecież zawsze byłaś moją najlepszą przyjaciółką… To zobowiązuje.

Jakiś głos. Wyjątkowo ciepły i miły. Słyszę go od kilku dni obok swego łóżka. Ktoś czule gładzi mnie po włosach. Dotyka moich dłoni. Sprawdza, czy jeszcze istnieję w plątaninie rurek i przewodów. Patrzy uważnie czy aby nie zabił mnie czas oczekiwania na kolejną kroplówkę. Jestem wtedy bezpieczna i czuję jak mój anioł stróż wraca z dalekiej podróży, aby znów opiekować się moim nędznym, grzesznym, otrutym ciałem.
- Anno, spróbuj otworzyć oczy. Jesteś taka młoda, taka piękna. Jeśli ty sama nie chcesz niczego od życia, to pomyśl, ile jeszcze możesz dać innym. Dawanie szczęścia, to ogromna radość. Wiem coś o tym. Szczęście może przyjść również i do ciebie. Obiecuję, że już nikt cię nie skrzywdzi. Nigdy nie pozwolę na to.

Czekam. Leżę i czekam na ten głos i ten dotyk. Czas i czekanie nabrało jakiegoś innego sensu, którego nigdy nie znałam. Uczę się na nowo liczyć. Umiem już policzyć ile jest kroków od dyżurki lekarzy do mojej sali. Za dużo. Stanowczo za dużo. Dziś czas kroczy chyba do mojej sali w ołowianych butach. Czemu mi tak trudno czekać?
- Dzień dobry, Anno! Taki dziś piękny dzień. Wiele bym dał za to, abyś mogła mi towarzyszyć na spacerze w parku. Tyle tam teraz kasztanów i wiewiórek w kolorze twoich włosów. Lubisz spacery? A wiewiórki? Obiecuję ci, że cię tam kiedyś zabiorę. Tylko się postaraj. Daj mi szansę. Proszę.

Ile to już dni słucham głosu, który sprawia, że pustka w moim wnętrzu zapełnia się skrzypcową muzyką. Całą orkiestrą. Gdyby tak jeszcze przez zamknięte powieki dotarł chociaż jeden obraz z galerii arcydzieł. Choć jeden. Ten.
I znowu porcja nowinek:
- Wiesz skarbie, Wojtek wczoraj na urodzinach u Tomka przebąkiwał, że ma zamiar dać ci jeszcze tylko miesiąc. Potem każe odłączyć cię od aparatury. Nadal jest twoim mężem, więc chyba ma do tego prawo. Pewnie już nie będę cię odwiedzać. To i tak nie ma sensu. Podejrzewam, że Wojtek wspaniałomyślnie odda twoje organy do przeszczepów. Jaki on litościwy, prawda? Ale tobie to chyba i tak wszystko jedno. Sama dobrowolnie zrezygnowałaś z życia. Lekarze mówią, że nie masz szans. Pa, może jednak wpadnę do ciebie za tydzień. Na pewno cię tu zastanę. Chyba się nigdzie nie wybierasz? Ha, ha. To taki żart.

Czekanie jest trudne. Umiem już odróżniać kroki i wiem, kiedy zbliża się do mnie nadzieja na poczucie bezpieczeństwa.
- Anno, proszę, nie poddawaj się. Proszę, jeśli jest choć jedna osoba której na tobie zależy, coraz bardziej zależy… to warto żyć. Zrozum mnie, ja nie mam nikogo, tylko ciebie. Jesteś moją jedyną słuchaczką, powiernikiem, przyjacielem. Jak jeszcze mogę cię nazwać? Nadajesz sens mojemu istnieniu. Błagam, chociaż spróbuj. Nie pozwól, aby ten drań mi cię zabrał.

Nocny dyżur siostry Barbary przebiegał rutynowo. Doktor Wiernicki spał w dyżurce. Do późna operował. Nie było żadnych nowych przyjęć, więc mógł chwilę odpocząć. Nawet, co wydało się jej bardzo dziwne, nie wszedł do sali 112. Siostra Barbara co godzinę wchodziła do sal śpiących pacjentów, aby się przekonać, czy wszystko jest w porządku. Wszyscy spali, tylko ta starsza pani pod ścianą poprosiła o jakiś środek nasenny, gdyż nazajutrz miała wyznaczoną operację usunięcia tętniaka i strach nie dawał je zasnąć. Z tabletką i szklanką wody ruszyła korytarzem. Po drodze postanowiła zajrzeć na chwilę do tej młodej samobójczyni w śpiączce. Doktor Wiernicki od trzech miesięcy powtarzał, aby zaglądać do niej co godzinę. Sam, gdy tylko był na dyżurze przychodził do niej wyjątkowo często. Mówił do niej, jakby mogła cokolwiek usłyszeć i zrozumieć. Ale kto tam wie. Podobno oni coś tam słyszą. Często też przychodziła do tej pacjentki jakaś jej koleżanka. Podobnież po jej wizytach widziano u Anny na policzkach łzy…

Gdy stanęła w drzwiach sali 112 stanęła jak wryta. Szklanka z wodą, którą niosła do popicia lekarstw starszej pani wypadła jej z ręki.
- Doktorze Wiernicki!!! Doktorze!!! Ta pacjentka! Ta ze 112 obudziła się!
Kiedy doktor Wiernicki wbiegł do pokoju oniemiał ze zdziwienia i radości. Anna siedziała na łóżku z bladym uśmiechem na ustach i słabym głosem spytała:
- Czy może ktoś mógłby mi dać kilka orzechów? Nie pójdę przecież do wiewiórek w parku z pustymi rękami.