Latawica

Już upatrzyła sobie ofiarę
o silnych ramionach i smagłym ciele.
Na skrzydłach nocy, w księżyca blasku
sfrunęła z piekieł sennym marzeniem.
I włosem złotym jak kłosy,
oczyma jak gwiazda północy
wabiła go, nęciła go,
by się w niej zatracił...

Stała przy łożu piękna jak anioł,
mężczyźnie temu sny mącąc ochoczo.
A on się bronił – miał ukochaną,
co pewnie za nim tęskniła nocą.
Lecz włosem złotym jak kłosy,
oczyma jak gwiazda północy
wabiła go, nęciła go,
by się w niej zatracił...

Zawisły nad nim jak ciężkie niebo,
ach, Latawicy widmowe skrzydła.
I piersią białą, i dłonią gładką
uwodzi. Czy on z pokusą wygra?

Ni urok piekielny, ni wdzięk szatański
nie złamał przysięgi wierności danej.
„Więc kocha szczerze... Życie ocalił.
Niech wraca zdrów do ukochanej...”.
Już tyle istnień zabrała Bogu...
Tyle słabości męskich widziała!
Ale tej nocy, tej jednej nocy
z miłością przegrała.

Zapatrzyła się zła mara na śpiącego.
Jakieś ciepło się rozlało po jej ciele.
Świt ją zastał, nie uciekła wraz z księżycem.
A więc umrze już niedługo... za dni siedem...
I w pokorze godzi się z śmiertelnym losem.
I bez żalu żegna się z istnieniem swoim.
Zamieniwszy się w dziewczynę z włosem złotym,
wie, czym serce jest, jak ono boli.

W eterycznym ciele gasło życie,
gdy minęło już dni siedem, trzy godziny.
Ktoś, kto widział, jak umiera Latawica,
nie dosłyszał cichych słów dziewczyny:

„Jakże słodko umierać,
skoro wiem, że jest miłość... miłość szczera...”