Droga przez życie.
Trudna,często pod wiatr
zmęczone łzawią oczy -
może to licho,może czart
syzyfowy kamień toczy.
Gęsta mgła czai się skrycie
tuszując życiowe zakręty,
stawiasz krok w zachwycie
wpadasz z kolei w odmęty.
Błądzenie to ludzka rzecz
gdzie kończą się granice?
tak trudno prawdy dociec
czy poznamy życia tajemnice.
Nieuniknione
nadeszło przed świtem
za oknem gwiazda zaranna
nic w tym upiornego
to takie proste
chłodny
ciemny bezmiar z płomieniem świecy
cisza co nabrzmiewa
gdy czas staje - nagi
kropla lęku zawisła na granicy horyzontu zdarzeń.
w dostojności chwili
z papierową bladością uśmiechu
śmiertelne zagubienie i miłość
wtopiły się w tło
nieidealnego bytu
bezdomne już
pospolite ludzkie przywary
pozbawione ekspresji
zahaczyły o groteskę
i buty...
buty...nie dotrzymały
kroku
Mama odeszła do Domu w nocy z 3-go na 4-ty dzień listopada tego roku, już nie cierpi.
Pozostałam całkowicie sama z nadzieją, że wynajęła tam pokój z widokiem na morze ( kochała nadmorskie krajobrazy).
Niespełnienie
Zbutwiała deska, zmurszały pień,
droga do Ciebie rozmyta we mgle,
wokół nas zakwitł kłujący cierń,
rozdrapane rany nie chcą goić się.
Dziś błądzą samotnie splecione niegdyś dłonie,
w zakamarkach stale wije się twój cień,
zrzuciłem sztywny gorset ocierający skronie,
zapach twego ciała ciągle czuję w dzień.
Choć emocje trochę już przygasły,
Twoja poświata ciągle we mnie bije,
ogarnia wszystkie zmysły,
wypełnia głowę,ręce, szyję.
Chciałbym znów usłyszeć melodię głosu,
by szlaki ponownie przecięły się,
spijać twój nektar pośród wrzosu,
odgłos twych kroków usłyszeć w tle.
Zapętlone myśli z czasem wyprostuję,
pomoże mi w tym głęboki sen,
tam już serce nie zakłuje,
nie dotrze żadna z ludzkich hien.
Tato!
Z hukiem ołowianym
Błagam o tę ciszę
Godzin zwiewnych, rannych
Ciemność mnie krępuję
Węzłem wciąż ciaśniejszym
Gęstnieje bezsenność
Panie Najjaśniejszy!
Czy złość Twoją wzbudzam?
Czy w otchłań chcesz mnie strącić?
Ojcze, dzieckiem jestem!
W głowie strach mi mąci!
Przyjdź i zapal lampkę
Kołdrą czule otul
Szepnij: „tata czuwa!”
Bym się nie bał mroku…
Tyś taki potężny!
A ja dzieckiem małym
Ukołysz śpiewem nocy,
Bym czuł się Twój, kochany…
Dzieciństwo
bez pukania
i innych zbędnych ceregieli
przekroczyłem próg dzieciństwa
wracając myślami
do żołnierzyków i szachów
pachnących drewnem
chciałem ujrzeć bliskich
nie na zdjęciach
lecz na przystanku rzeczywistości
tyle lat i serc
a pozostała jedynie
wskazówka zegara
Do stwórcy
tyle smutku i zwątpienia
krwią pokryta cała ziemia
i różaniec
wojny głód i niepokoje
codzienności ciężkie znoje
lecz nie w niebie
może słowa to szatana
kiedyś się zabliźni rana
śmierć pogrzebie
teraz jestem tym obrońcą
co mu myśli serce mącą
czarny eden
będę służył wam pomocą
gwiazdy mnie już nie ozłocą
stwórcy chlebem
wolę czerstwe bułki świata
w odcieniach szarości lata
zamiast ciebie
Wieczna tęsknota
klęcząc wracam do wspomnień sercem
jej wzrok głaska - wiecznie tak dobra
chciałbym wysłać myśli kopertę
w czułość ramion znowu się oddać
powracają żywe obrazy
w blasku świecy nasz ogień płonie
ulatuję hen w sferę marzeń
szept w mirażu – w obłędzie dłonie
tonę w smutku rosząc mogiłę
zamiast objęć ten zimny kamień
sięgam w chwile z mamą tak miłe
śniąc wciąż bajkę znaną na pamięć
wiatr unosi jęk na cmentarzu
drży wyryte miłości znamię
sen na jawie w nocy abażur
łez ofiara z tęsknoty – mamie
Wycinając przeszłość
Komet ogniska snem roztańczone
świtem gonimy zwykłe drobnostki
myśli pokryte szarą kądzielą
łzawe przystanki kolejnej nuty
Nosowe wdechy dymu południa
deszczowy strumień tajemnic serca
wędrując blisko nie widząc cienia
nogę wsadzamy w życia mrowisko
Nikłe światełko wśród zakamarków
gnuśne zagrody naszej jesieni
porosłe krzewy zamkniętych sadów
dziś jednym małym ruchem zetniemy
Podróż
Płyniesz po iluzji czasu
koktajl spływa z Twoich ust
popiół zamienia się w diament
na stole 6 białych róż.
Ciasny przystanek nad morzem
papieros zaciąga w tle
walizka wypchana zmartwieniem
tętno rozrywa pierś
Akacje podchodzą do oczu
zlewa się kształt zdjęć
brniesz do swojej oazy
posępnych kruczych serc.
…kiedy zaczyna się rozgrzeszanie
za białymi drzwiami
odlatuje radość
człowiek przywdziewa
koronę cierniową
bierze swój krzyż
na wątłe ramiona
i tylko myśli
nie upaść wśród ludzi
a kiedy wątpi
plecami odwraca
łzy płyną po twarzy
miłością bliskich
i chociaż kapie
wenflonem nadzieja
konfesjonał ciała
przygarnia motyle
- « pierwsza
- ‹ poprzednia
- …
- 57
- 58
- 59
- 60
- 61
- 62
- 63
- 64
- 65
- …
- następna ›
- ostatnia »